Showing posts with label jedzenie. Show all posts
Showing posts with label jedzenie. Show all posts

Thursday, June 11, 2009

Mango pickles... chyba jestem uzalezniony.


Wczoraj w sklepie hinduskim sprzedawczyni pytala mnie czy zdaje sobie sprawe co kupuje. Tak - konserwa z mango z dziko ostrymi przyprawami to jest to. Coraz mniej wyobrazam sobie bez niej kielbase, kanapki z miesem, a nawet wlasnego wypieku pizze. Musztarda, tabasco, pepperoncino w proszku - moga sie schowac.

Sunday, May 17, 2009

San Diego, La Jolla...

Wiem już jakie są przyjemności życia w południowej Kaliforni. W San Diego wybrałem się do parku Sea World, gdzie można oglądać znane chyba kazdemu z nas z telewizji pokazy treningu delfinów i orek. Na żywo jest to naprawdę niezwykłe widowisko, wyreżyserowane tak aby po pół godzinie skakania morskich zwierzaków przezyć można prawdziwe katharsis. Poza tym to naprawdę mądre stwory... Aha -
 i oglądałem foki pływające na wolności i wylegujące się 200 metrów od centrum La Jolla. 
Z Kathrin, Chrisem i Mike'm byliśmy po solidnej grze w siatkówke w "prawdziwym" meksykańskim barze. Znow burrito - tym razem z krewetkami i taco z ryba. Swieżo usmażone nachos i masa ostrego sosu... mniam! Do picia - meksykańskie piwo z limonka. 
Dziś z kolei byliśmy "męską wyprawą" w pięciu w Cabrillo National Monument - punkcie widokowym na półwyspie, z którego widać Coronado Island i prawie całe San Diego. Gdy zjedzie się na dół do oceanu, obserować można "tidal pools" czyli kałuże pozostałe po odpływie, w których biegają kraby i inne zwierzaki. Widzieliśmy też wędkarza, który przez pomyłkę złowił sporą languste. 
Po południu wpadliśmy po Kathrin do jej sobotniej szkoły niemieckiej na zakończenie roku - po wierszykach o "meine Heimat" i rozdaniu świadectw było Leberkase z czerwona kapusta i Schwarzwalder Torte :) Jutro wyruszam do Arizony... 10:30 do Yumy. 

Thursday, May 14, 2009

Dzień burrito



Wczoraj zaczałem wycieczkę po Kaliforni. Z lotniska w Los Angeles przejechałem do przyjaciół w La Jolla, przedmieściu uniwersyteckim San Diego. W Kaliforni fajnie jest - na miejscowo właściwy sposób - trochę jak we Włoszech - ciepły klimat, ciekawe jedzenie, ludzie wyluzowani. W wypożyczalni pierwszy raz dostałem auto gorsze od mojego własnego - po przejechaniu się Chevy Cobaltem uważam, że powinno się eksportować do Kaliforni Skodę Fabię - w wersji z automatyczną skrzynią biegów. Poza tym był to dzień burrito - zacząłem od prostego mega-burrito w Taco Bell (zachodzę w głowę, dlaczego skasowano nieliczne TB w Polsce, np. na Placu Bankowym w Wwie...), później u przyjaciół w La Jolla dostałem burrito z kiełbasą i masą jajeczną produkcji gospodarza. Do tego lekkie piwo Sierra Nevada. 

LJ jest chyba jednym z nielicznych miejsc w Stanach, gdzie można zobaczyć ludzi noszących siatki z zakupami do domu - są to zagraniczni studenci i doktoranci, którzy nie mogą się nauczyć, ze do spożywczaka jeździ sie samochodem... Rano na sniadanie było typowo amerykańsko - bagels i wieeelka kawa. Mogłem sobie dalej odespać i wybrać się na plażę, sluchajac meksykanskiego radia z Tijuany... Quiero regresar para besar tus labras rojas... lalalala...mi corazon... lalala... i tak w kółko radośnie :) 

Tuesday, May 5, 2009

Weekend majowy...

W celu przetestowania nowego srodka transportu i przewietrzenia jego stu czterdziestu koni, udalismy sie piecioosobowa ekipa na poludnie. Tunel sw Gotarda mial tego dnia taka wlasnosc, ze po jego polnocnej stronie lalo jak z cebra, a po przejechaniu 17km tunelem na poludnie - swiecilo slonce. Pod wieczor gdysmy wracali - odwrotnie. Tak wiec pojechac do krajow wloskojezycznych oplacalo sie dla samego slonca.

Juz w Ticino, przed Belinzona, odbilismy na Locarno, dalej zas przez granice szwajcarsko-wloska, wzdluz Lago Maggiore. Pierwsza wieksza miejscowoscia po wloskiej stronie jest Cannobio - i jest naprawde wloskie - nie rozczarowuje. Wjechalismy do niego w porze obiadowej i kierowalismy sie w kierunku jeziora, szukajac jedzenia. Instynkt nas nie mylil - na srodku promenady wzdluz wody znajduje sie rodzaj rynku z zestawem restauracji. Wybrana zostala tavola calda, z calodniowym wyszynkiem pizzy i pasty - nie najbardziej wyszukane miejsce na jedzenie, ale jak to we Wloszech, wystarczajaco dobre, zajete takze w duzej mierze przez ludnosc miejscowa. I tansze o jakies 50% niz 10km stad, w Szwajcarii... Stesknilem sie za wloskim jedzeniem bardzo - wiec opcje byly klasyczne - antipasto zlozone z miejscowych wedlin i pasta w roznych wersjach, do tego litr miejscowego czerwonego wina. Pozniej spacer wzdluz jeziora, lody i kawa - mmmm.... Po drodze miejscowe sanktuarium Sanctissima Pieta - nieduzy kosciolek, pod ktorym przechodzi uliczka (!) zas po jednej stronie jest krypta kosciola, a po drugiej - pod wejsciem do nawy - jest restauracja.

Wracajac zahaczylismy o Locarno - tez sympatyczne miejsce, ale czuc juz Szwajcarie, mimo, ze wloskojezyczna. Mozna posiedziec nad jeziorem, popatrzec na Alpy... che bello :)

Wednesday, February 25, 2009

Najlepsza kolacja jaka dotad jadlem?

Adriano Mesa, Frossasco, provincia di Torino. 

Dania:

1. Zapach chleba i pizza bianca i grissini
2. Pre-antipasto: Jajka przepiórki z kawalkami miejscowej smazonej ryby
3. Antipasto: dorsz islandzki gotowany w niskiej temperaturze z oliwkami
4. Antipasto2: Sepia z karczochami
5. Primo: Tagliatelle con salsiccia e funghi (znaczy sie makaron, kiełbasa i grzyby)
6 Secondo: dzika kaczka (germano reale), pierś - pół surowa
7. Sery miejcowe - nalezy je jesc od najlagodniejszego do najbardziej dojrzalego - 7 kawałków
8. Sorbet jablkowy
9. Nalewka z tymianku
10. Pasticini - ciastka wielu rodzajow
11. Kawa. 

Ooooodjazd... grazie, Rafaelle! Si mangia bene in questo paese...

Sunday, January 25, 2009

Jeszcze o Josefstrasse - smaki z Ischii


Aha, aha... a po marokańskim obiedzie poszliśmy do pasticerii na rogu Gazometro i Josfstrasse. Prawie prawdziwa włoska cukiernia. Po drodze zastanawialiśmy się jakie to włoskie ciastka są tak fajnie wypełnione kremem. Ja stawiałem na cannoli siciliani, ale ciastkiem marzeń naszej wycieczki okazała się aragosta - ciastko mające łuszczącą się skórkę z listków ciasta francuskiego, przypominające odwłok homara. W pasticerii było jedno i drugie, oraz masa innych "pasticini". Zamówiliśmy do kawy kilka homarów, choć ja i tak uparłem się przy cannoli - zapomniałem, że do masy dodaje się kandyzowne kawałki anyżu - ech :) 


Update: okazuje się, że cukiernia nazywa się od nazwiska wlaściciela - Caredda - a sam ów proprietario pochodzi z cudownej wyspy Ischia. I wszystko jasne - to na Ischii pierwszy raz w życiu jadlem aragoste! 


Sunday, January 18, 2009

Zurich, Josefstrasse...


Jakis czas temu moja filipińska koleżanka Cathy powiedziała, że jej ulubionym miejscem na poszukiwania jedzeniowe w Zurichu jest Josefstrasse. Jest to nieco zapyziała uliczka za Hautbahnhoffem, ale wiele w niej "etnicznych" sklepów i restauracyjek. Powtarzałem opowieść Cathy moim polskim znajomym, aż postanowiliśmy raz wyruszyć na eksplorację sami...

Głód obiadowy zastał nas w okolicy uliczki Gasometerstrasse gdzie mieści się marokańska jedzeniownio-herbaciarnia "Maison Blunt". Charakter "maghrebowy" podkreślają niskie stoliki z kolorowymi sofami w jednej z dwu sal. W drugiej są normalne stoły. Karta dań zawiera spory wybór specjałów północnoafrykańskich - ujęło mnie od razu to, że zawierała kilka zestawów śniadaniowych, a śniadania serwowane są do godziny 16. Jeśli zaś chce się zjeść obiad - jest spory wybór, w szczególności kilka różnych "mezzeplatte" czyli zestawów od 4 do 12 przystawek w glinianych miseczkach. Na pięć osób zdecydowaliśmy się na zestaw 12 (prawie jak na wigilę), który okazał się w sam raz. W zestawie były dwa rodzaje smażonych pierożków (z serem i ze szpinakiem), dwa rodzaje falafela, humus, jogurt, sos jak tzatziki, sos "jak ryba po grecku, ale bez ryby", coś jak pasta rybna z sera feta (ale bez ryby...), malutkie sajgonki, oliwki, oraz sałatka "tabule" na temat której dysktowaliśmy czy zawiera kolendrę (uff, chyba nie: kasza, mięta, pietruszka, cebula)... Do tego chleb - taki jak "pide" z tureckiego sklepu, który mi ratował życie w bezchlebowym UK - oraz miejscowy chleb szwajcarski: ciemny i ciężki. 

Do picia - herbata ze swieżych liści mięty - coś co pamietam jako aromat ogródka moich rodziców - z czasów gdy wszystkie weekendy spędzało się na działce. Herbata posłodzona już na wstępie, dodatkowo można sobie dosłodzic cukrem albo miodem a volonta... ufff. 

Bardzo lubię obiady składające się z samych przystawek... dlatego Maison Blunt wspominam bardzo dobrze. 

Monday, January 5, 2009

Warszawa da sie lubic...

Żeby nie było, że w Warszawie jest źle – idziemy sobie od strony placu Trzech Krzyży, zastanawiając się co przekąsic i wychodzi nam naprzeciw piekarnia – z długą witryną za którą rysuje się równie długa lada z wypiekami słodkimi i słonymi a także tak samo długa kolejka. Na końcu kolejki jest kasa, za nią stanowisko do przygotowania naleśników – miejscowe specjały można zjeść od razu siedząc na stołku barowym i wyglądając na ulicę. Na ścianie dyplom czeladniczy oraz dyplom ukończenia szkoły podoficerskiej. Na drugiej ścianie – monitor pokazujący pracę przy wypiekach oraz wmurowany dla ozdoby front żeliwnego pieca z napisem „Unser taeglich Brott gib uns heute...“. Fajno jest.

Stajemy więc w kolejce. Przed nami typowy hiperaktywny warszawski młodzian konsultuje z kolegą przez komórke swoje położenie. „Mariusz, jestem w kolejce w piekarni, gdzie? Naprzeciw Polskiej Agencji Prasowej, nie wiem jaka to ulica...“. Tymczasem zza nas, z końca kolejki odzywa się głos, znany z felietonów Wiecha jako sznaps-baryton: „To ulyca Mysia jest... Najkrótsza ulyca w Stolycy, tylko osiem numerów... Państwo jak będą w Wielkiej Grze to niech zapamiętają – najkrótsza ulyca w Warszawie, to Mysia, bo tu mysza biegła bo taką krótka nore miała... tylko osiem numerów tu jest, najkrótsza ulyca... Państwo wiecie, Nowy Rok niedługo, to musiałem troche już dziś wypić, państwo rozumiecie... “. Gdy samozwańczy przewodnik turystyczny i jednocześnie kolejne wcienie Walerego Wątróbki kończy swój monolog, młodzian z ADHD dopada do lady i woła o „precel berliński“. My zaś mamy chwilę na decyzję: robi się obiadowo, więc pada na pasztecik z grzybami, rogalik z zapieczonym kawałkiem szynki oraz bułkę z nadzieniem mięsno gryczanym. Do tego naleśnik z białym serem i szpinakiem oraz dwa tymbarki. Obiad jak trzeba – naleśnik jest duży, ser w nim dobry. Paszteciki OK, wygrywa ten z szynką, grzybowy też jest smaczny, gryczano-mięsny trzeba ostro popijać, bo nadzienie suche.

Po tak poważnym obiedzie można już smiało iść w kierunku ulicy Szpitalnej, gdzie pod numerem 8, od dziesiątek lat mieści się sklep Wedlowski i pijalnia czekolady. Już przed wojną nazywano go „staroświeckim sklepem“, Jan Wedel rozpisał konkurs na opowiadanie o nim, rezultaty wydano w formie książki. Folder ze zdjęciami i wzorami okolicznościowych witryn staroświeckiego sklepu z lat 30-tych leży gdzieś w pamiątkach przechowywanych przez moją rodzinę. Jedno z nielicznych miejsc, gdzie pozostał cień przedwojennej świetności Warszawy. Czekolada w niezbyt tania, ale naprawdę dobra – pijalnia ze Szpitalnej została w ostatnich latach sklonowana w sieć „czekoladowni“ – jedną widziałem na Okęciu, inną w Krakowie. Jedna rzecz mnie tylko zdziwiła – zawsze wydawało mi się, że przedwojenne logo Wedla to murzyn galopujący na zebrze – tymczasem zebrę nad kamienicą na Szpitalnej ujeżdża jakiś ewidentny białas... Może to Bambo co się wybielił? I zagadka – jaką czekoladę zamówiłem? : )

Jedzenie sieciowe...

Istnieje coś takiego jak „sieci restauracji“, gdzie stosujac franchising właściciel dostosowuje się do standardów zaoferowanych przez licencjodawcę. Działa to zazwyczaj nieźle, gdyż zarabia zazwyczaj i dawca pomysłu i wykonawca oraz klienci, którzy wiedzą jakich atrakcji się spodziewać. Działają tak takie wynalazki jak McDonald, KFC, powstają tak też sieci „lepsze“.

Z późnych czasów studenckich pamiętałem, że nieźle działał w ten sposób polski Sphinx. Swego czasu uważałem, że to restauracja za dobra, by mogła pojawić się w Warszawie, ale stało się – i od kilku dobrych lat można pochłaniać uroki tej „lepszej kebabowni“ także w kilku miejscach w Stolycy. Pierwszym z nich był były Hortex na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Moi warszawscy znajomi z łezką w oku wspominają gdy jako dzieci rodzice zabierali ich na lody i galaretki serwowane przez panie głęboko osadzone w realiach poźnego Gierka – sam również posmakowałem raz czy dwa tych specjałów, gdy Hortex był już reliktem z czasów słusznie upadłych. Na tym to miejscu pojawił się pierwszy stoliczny Sphinx i tu udałem się gdy mój poziom niepokoju somatycznego wywołanego tym, że dawno nie jadłem dopadł mnie w okolicy Nowego Światu i Świętokrzyskiej.
Niby wszystko wygląda jak kilka lat temu... Kelnerzy – umundurowane jednakowo studenciaki wstukujące zamówienie w komputer, dyndające nad głową lampy z tykw, stłoczone stoliki, starannie wydrukowane menu... ale... ech, nie lubię narzekać... Później nie było już to samo. Kelner podawał nieodłączną niegdyś pustą w środku bułkę - albo o niej zapominał. Zadał pytanie „jaki ma być stek“ ale stek przyszedł taki jak przyszedł – usmażony na amen. „Kebab“ przypominał dużo bardziej kotlet mielony i smakował takoż samo. Sosy – podawane niegdyś od razu – tym razem przyszły jako „musztarda po obiedzie“ bo znów – kielner zoptymalizował sobie ich przynoszenie robiąc to od razu do czterech stolików, co wypadło już pod koniec mojego steka. Dlatego też, choć w Polsce zazwyczaj tego nie robię, zoptymalizował mu się troche napiwek...

Najwyraźniej Sphinx „hortexowski“ spoczął na laurach – jak powinny działać restauracje sieciowe można się uczyc choćby od bułgarskich restauracji Happy Grill – lubie je bardzo za sałatki (choć Bułgarzy tak czy owak to sałatkowi mistrzowie świata), kolorowe magazyny w cyrylicy podawane przy czekaniu na danie, oraz – zupełnie odwrotnie niż w Sphinxie : ) – umundurowane w kwieciste bluzki kelnerki... Oooo... albo nawet we Wloszech – taka l’Insalatta Ricca. To jest niezawodna siec!

Friday, December 12, 2008

Panettoni...


Idzie Boże Narodzenie... W szczęsliwym kraju pt. Włochy, ludzie cenią sobie lenistwo. Gospodynie domowe nie chcą robić wiele wypieków, pracownicy cukierni chcą iść na zasłużenie wywalczony przez związki zawodowe urlop, ale wszyscy - chca jeść! Dobrze jeść! Si deve mangiare bene!

Włosi wymyśli więc świątczne jedzenie w kartonikach. Piętrzy sie ono w faraońsko wielkich piramidach w halach supermarketów już od początku grudnia. Do jedzenia poważnego zalicza się paczkowane stinco di prosciutto, o którym pisałem wcześniej oraz cotechino oraz zampone (świńska noga) - rodzaje kiełbasy do natychmiastowego ugotowania, które podaje się najchetniej z soczewicą.

Ale prawdziwymi gwiazdami świątecznego jedzenia w Italii są panettoni (dosł. "chlebki") - paczkowane ciasta. Klasyczne - drożdzowe z rodzynkami. Pandoro (dosł. złoty chleb)- coś posredniego miedzy ciastem drozdzowym a hmmm.. babką piaskową. I wiele, wiele wariantów - z kremem, z czekoladą, z tiramisu, z osobnym proszkiem do posypania przed podaniem.... Są miękkie, smaczne, apetyczne, mogą dluuuugo leżeć w swoich pudełkach. Ostatnio Włosi wzięli się na sposób i eksportują malutkie panettoni do Anglii i Szwajcarii, można je np dostac zamiast tłustego muffinsa w barach sieci Cafe Nero (jedyna w miare normalna kawa w UK). Tyle, że tam pytają się "czy chcesz to stostowane?", no ale Anglicy potrafią popsuć wszystko.

Na koniec dialog z włoskiego kabaretu Cinema Polacco:
Kripstak: Petrektek, ty masz "to" calkiem jak pandoro...
Petrektek: Takie wielkie?
Kripstak: Nie, takie mięciutkie...
W polskich rodzinach tak sie sie raczej poetycko nie rozmawia, prawda?

Monday, December 8, 2008

Raclet akademicki


Kolejna specjalnosc kuchni szwajcarskiej w wykonaniu polskim. Sobota wieczor, akademik gdzies na wygwizdowie pod Zurichem, ekipa Polakow skupia sie nad dwoma maszynkami podlaczonymi do pradu. Obok dwa wielkie gary z pyrami w mundurkach, stosy sera w grubych na centymetr plastrach, nieco boczku, talerzyki z piklami: ogorki, cebula, mala kukurydza. Czyli robimy racleta (raclette) - zimowy odpowiednik grilla w Szwajcarii.

Cala zabawa polega na tym, ze kazdy na wlasnym talerzu kroi sobie ziemniaka, polewa go stopionym, lekko przysmazonym serem, zgrabnie zdjetym z racletowej lopatki, posypuje pieprzem i galka muszkatolowa i zagryza piklami. Zabawa jest niebezpieczna, bo to bardziej czynnosc spoleczno-towarzyska niz posilek i czesto latwo przeoczyc moment serowego przejedzenia... Ser powinien byc raczej specjalny, o nieco intensywnym zapachu, pewnie tez z Valis, od krow z dzwonkami na szyi.

Kierownik calej imprezy, Pawel, podal nam pare sztuczek racletowych : na plasterek sera mozna wrzucic nieco cebuli, albo kawalek orzecha wloskiego - wtedy calosc nabiera specjalnego smaku. Troche sie dziwilem, ze sie nie przejadlem - albo to uprzedni trening w jedzeniu szwajcarskiego sera, albo cola (ech) zamiast wina.

Friday, December 5, 2008

Linde Oberstrass

Wczoraj był dzień górnika oraz św. Barbary. Świetowaliśmy go polską ekipą kampusową w Linde Oberstrass. Jest to mini-browar, połączony z restauracją w okolicy Winkelriedstrasse w Zurichu. Jak dla mnie, jest to knajpa żywcem z książek Marka Krajewskiego o Wrocławiu dwudziestolecia międzywojennego. Jestem się gotów założyć, że był on w Linde Oberstrass i to całkiem niedawno, ponieważ mieszkał w Zurichu na początku tego roku... minęliśmy sie pewnie. Szkoda, bo zwłaszcza opisy jedzenia w jego książkach są fantastyczne. 

Ale do rzeczy :) Kuchnia w Linde Oberstrass jest na środku restauracji, widać uwijających się kucharzy, czuć nieco zapach tego co się dla nas szykuje. Oprócz sałatek, łącznie z niedzowną w karcie Wurstsalat, są dania "pseudowłoskie" oraz specjalnosci miejscowe, na któreśmy właśnie przyszli.  Większość z nas zamowiło roschti z serem i jajkiem, przy okazji dowiedzieliśmy się, ze jest to potrawa z Valis. Ponieważ miałem niecny zamiar spróbować roschti od kogoś z ekipy, zamówiłem Flammkuche mit Speck. Speck był na szczęscie bardziej szynkowy niż słoninowy, do tego solidna ilość cebuli i śmietany, całość na cienkim, łamiacym się cieście (moje Flammkuche na obrazku). Kolega z Pyrlandii zamówił drugie - z chorizo i fetą w pomidorach - też wyglądało nieźle.   

Do tego piwo - robione na miejscu, podawane w szklankach, kuflach, albo dwulitrowych butelkach zamykanych "jak dawna lemoniada". Taką butelkę można wziąć sobie za kaucją i zatankować do domu. Najpierw wypiliśmy jedną butlę Weihnachtsbier (wersja na Boże Narodzenie) a później butlę normalnego Hausbier - na 5 osób dwie takie butle są w sam raz. 

Szwajcarzy są świetni w przygotowywaniu dań sezonowych. Także i tu czekała "zimowa" karta dań. Jednak po zjedzeniu klasyki, spróbowaliśmy do podziału tylko zimowy deser: zimtglace mit feigen, czyli lody cynamonowe z figami, pięknie oblanymi karmelem i posypanymi płatkami migdałowymi. Nie obeszło się przy okazji bez włoskiego dowcipu o "gelato al gusto di figa", ale to dowcip do opowiadania po co najmniej 2 piwach :) 

Sunday, November 30, 2008

La paella polaca

Zaeskperymentowałem dziś pierwszy raz w życiu w temacie paelli. Zamarzyła mi się paella mixta, czyli taka z mięsem, stworami morskimi (mariscos, ufoki) i kiełbasą. Przeczytałem kilkanaście przepisów na paelle i arroz de marisco w wersji hiszpańskiej i portugalskiej, obejrzałem parę lekcji na youtube i oto co wyszło:

Allora, ingredienti:
  • mięso z kurczaka, pociachałem jedną pierś, oryginalnie może być kura z kością
  • kiełbasa polska - w oryginale jest chorizo
  • owoce morza - w sklepie wybrałem mrożone "lo scoglio misto", czyli mieszane krewetki luzem, krewetki w skorupce, wydłubane małże, ośmiorniczki i kalmary - zwane dalej ufokami
  • ryż - nie miałem hiszpańskiego "arroz bomba" :) , więc wziąłem ryż do risotto
  • wino białe
  • papryka słodka - do wyboru do koloru
  • papryczki ostre (pepperoncino) - zależnie od upodobań do ostrości dania
  • cabula
  • pomidor - może być z puszki
Na dużej patelni podsmażyłem owoce morza, zrzuciłem na talerz na bok, sos z nich zlałem na zapas też. Dodałem oliwy, wrzuciłem na nią cebulę, podsmażyłem, dodałem kurczaka i pokrojoną w półplasterki kiełbasę, podsmażyłem, dodałem pokrojone papryki, pomidory, podsmażyłem. 

Później ryż - wrzuca się na patelnię do całego zajzajeru, stopniowo dolewając wino, rosół "rybny"  (tzn. ten sos z ufoków) oraz rosół - użyłem brutalnie rozpuszczonej kostki rosołowej. Pod koniec gotowania ryżu wrzuciłem z powrotem owoce morza, wyłączyłem prąd pod patelnią, przykryłem i poczekałem, aż ryż wchłonie resztę rosołu. Mmmmmm... podawać na patelni. 

Przepis w skrócie - opis tego co się dzieje na patelni:
1. ufoki
2. ufoki raus
3. chicken und wurst
4. warzywa
5. ryż
6. ufoki nazad
7. jeść


Wnioski: dobre było, następnym razem dodam szafran (ponoć daje ładny, żółty kolor) i więcej krewetek - najchetniej takie w skorupkach. 

Jak skombinować dobrą kawę?


Nie zawsze mieszka się w szczęsliwym kraju, gdzie bary z dobrą kawą są za każdym rogiem. Czasem trzeba sobie radzić inaczej. Kupowanie pseudo-barowej ciśnieniowej maszyny do domu to trochę snobizm i skórka nie warta wyprawki. Ludzie ze szczęśliwego kraju pt. Włochy, w warunkach bojowych, poligonowych, albo gdy nie chce im się wychodzić z domu - używają kafetiery (caffetiera). Kawę wyprodukowaną w ten sposób nazywa się mocca.

Obkupiłem juz w kafetiery ponad pół rodziny i znajomych. Swoją pierwszą kafetierę jaką miałem "w spadku", mosiężną z lat 60-tych, po prostu wyrzuciłem, bo 10 lat temu byłem ignorantem, który pił kawę tylko przed egzaminami, czarną, rozpuszczalną, paskudną. Che cretino.

Kafetiera może być prosta, aluminiowa, wtedy nie żal, jak się jej coś stanie. Polecam jednak wersję "inox", niklowaną, czy inaczej galwanizowaną - taka która się swieci :) Stanardem są kafetiery firmy Bialetti - produkują wersje dla 1,2,3,4,5 osób, a nawet dla wiekszych rodzin. Łatwo do nich dostać części zamienne - gumki, sitka. Bo kafetiera powinna byc a) szczelna na zewnatrz - bo inaczej para pójdzie w szkode i kawa bedzie za słaba b) mieć nie zatkane sitko - bo w przeciwnym przypadku kawa się sfajczy, albo kafetiera wystrzeli.

Ostatnio Bialetti wyprodukowało także "mucca express" - kafetierę robiąca capuccino, nalewa się do niej mleka, które spieniane jest przez specjalną dyszę rzutem na taśmę uciekającej pary. Ale ciężko się ją myje i jeśli wystrzeliwuje, to robi to naprawdę efektownie.
Aha - dobre rady dla gromady: kafetiery aluminiowej nie należy myć płynem do mycia naczyń - po prostu przepłukać solidnie. Kawa do kafetier może być każda, byle grubo zmielona. Moje typy: Lavazza, Danesi, Illy. W Polsce podobno prawdziwą Lavazze można dostać w drogeriach Rossman - hmmm...

W warunkach naprawde poligonowych, z dala od kuchni, można używać kafetiery elektrycznej - podłączanej do prądu. Ćwiczyłem używanie takiej kafetiery w laboratorium - są problemy z myciem i suszeniem, nie przeszłaby testów na "bezpieczne urządzenie elektryczne" - ale jaka radość, gdy wokół znienacka roznosi się zapach dobrej kawy...

Saturday, November 22, 2008

Czekolada...

W zeszłym tygodniu umknął mi wykład o czekoladzie dla chemików . Znajoma ekipa chemiczna oczywiście jednak tam była. Wnioski są podobno proste:
  • jedzcie czekoladę
  • jedzcie gorzką czekoladę
  • jedzcie gorzką szwajcarską czekoladę wysokiej jakości
Łatwo się domysleć, skąd był wykładowca. A czekolada ponoć jest naprawdę dobra na wszystko. 

Przewodnik po włoskiej kawie dla Polaków ;)

Postanowiłem odbudować tu swój stronniczy przewodnik po Rzymie.
Zaczynamy od kawy...

Jak pokazal Bruno Bozetto w swoim klasycznym filmie o Wloszech (patrz ok 3:40min) ilość rodzajów kawy we włoskim barze jest niezliczona. 
  • il caffe - po prostu kawa :) i aż (!) kawa. W małej filiżance. Tubylcy potrafią wsypać do niej ze 3 woreczki cukru. 
  • caffe macchiato - kawa "poplamiona" odrobiną mleka. Najczęściej mleko jest ciepłe i z pianką i wychodzi z tego microcapuccino. 
  • capuccino - na pewno nie robi się go z proszku. To kawa + spienione mleko. 
  • cafelatte - kawa z mlekiem - niekoniecznie spienionym, najczęsciej w szklance. 
  • latte macchiato - mleko "poplamione" kawą - jak cafelatte, ale mniej kofeiny. 
  • caffe lungo - kawa z wiekszą ilością wody (coś dla początkujacych przybyszów z Polski), ale najczęściej jeszcze mieści się w małej filiżance. 
  • americano - kawa z dużą ilością wody, bez mleka, w dużej filiżance. Jeśli barman sam z siebie proponuje ci americano, najprawdobodobniej próbuje cię obrazić, jako turystę-kretyna.
I masa innych wariantów. Można poprosić o wszystko. Cappucino bollente - gorące - też dla Polaków, bo klasyczne jest po prostu ciepłe - odwrotność to "tiepido", czyli letnie. Cappucino chiaro/scuro - jasne/ciemne - z większą/mniejszą ilościa kawy. 

Gdzie jest dobra kawa w Rzymie? Wszędzie. Choć warto wybrać bar z kawą illy albo danesi - to kawy trochę bardziej kwaśne, ostre w smaku. Danesi mniej może nadaje się na capuccino - lepsze jest w wersji surowej. 

Specjalne, moje ulubione, miejsca na kawę w Rzymie: 
  • bary z kawą Tazza d'Oro - jeden jest na Piazza Albania - w połowie drogi między Circo Massimo a Piramida (malutki, z szopką w okresie świątecznym i dyżurnym świętym Franciszkiem i Padre Pio na półce), a drugi np. naprzeciw Panteonu. Tazza d'Oro jest też zdecydowanie lepsza w wersji zwykłej, niż cappucinowej. 
  • Piazza di San Eustachio - blisko Panteonu, naprzeciw kościoła św. Eustachego są dwa bary ogłaszające, że ich specjalnościa jest capuccino. Należy uważać, bo bez pytania sypią 3 łyżeczki cukru, jeśli się chce tego uniknąć, wołajcie o "amaro". Mają tam też "caffe cremoso" - prawdziwa siekiera, o mocy 3 normalnych kaw - nie dla słabeuszy :) 
Aha - kawę zamawiamy i pijemy przy barze. Za przyjemność obsługi płaci sie 3x wiecej. Pije się szybko, nie ma co się delektować - za rogiem następny bar z dobrą kawą :) Jeśli już koniecznie musimy usiąść, czasem trzeba wyjaśnić obsłudze, że sami odniesiemy filiżanki "noi riportiamo le tazze.."


Jesienny ploff

Ploff (pilaw?) to potrawa jednogarnkowa, w której na dole gotuje się mięso, nad nim warzywa, a na samej górze jest warstwa ryżu. Pochodzi ponoć z Uzbekistanu. Gotowanie wielkiego ploffa to tradycyjna dla całego labu to jesienna rozrywka jednego z moich kolegów z pracy. Wersja na jaką byłem zaproszony wczoraj zawierała baraninę (normalnie ponoć jest wieprzowina) i mimo iż gospodarz uprzedzał, że jest pikantna, to dla mnie, szkolonego na kuchni hinduskiej, nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Ugotowany ploff przed podaniem przykryty został wielkim talerzem, całość odwrócona do góry nogami i podana wszystkim na tym jednym wielkim talerzu... Do tego  wina, stopniowane przez gospodarza od dobrych po bardzo bardzo dobre na koniec. Dzięki wielkie Jens! :) 

Tuesday, November 18, 2008

Mare-monti

Aha - jeszcze podczas weekendu we Wloszech, znajomi uraczyli mnie niezwykla kombinacja: pasta (diciamo, ragazzi: makaron...) z kontrowersyjnm doborem dodatkow: szynka (speck dell Alto Adige) oraz krewetki. Do sosu jeszcze zupelnie nie-wloski dodatek - smietana. Calosc nazywa sie "maremonti" czyli kombinacja morsko-gorska. I wiedzieli co robia... Innym przykladem moze byc pasta z boczkiem (pancetta) grzybami i tunczykiem - tez mnie do konca nie przekonuje, ale moze kiedys sprobuje.

Zestaw jaki mozna zamowic w ekskluzywnym kurorcie...


...Arosa w Szwajcarii.
Clochard Roschti mit Kuebel (czyt. kibel) Bier!
Roschti - to tubylczy placek ziemniaczany - przyzmazone, starte grubo ziemniaki. W wersji "menelskiej" posypane przysmazona tubylcza parowka (cervelat). A piwo "Kübel" pochodzi z bratniej Austrii.

Monday, November 17, 2008

Si mangia bene in Italia... Polnoc: Como.


Tak, co jak co, ale na jedzeniu Wlosi sie znaja.
Bylismy sobie na przedmiesciu Como, 20km od granicy szwajcarskiej w restauracji Crotto del Lupo. Typowa rodzinna trattoria - maly wybor dan, ale rzeczy wyprobowane przez lata. Konserwatywne podejscie do jedzenia, sympatyczne podejscie do klienta. Ojciec za kasa, la mamma biega do kuchni, syn kelneruje.

Wybor byl krotki. Primo: nie ma Bacetti dello chef (z jednej strony mysl o calusach od kucharza jakos mnie nie pociaga, a z drugiej wygladaja slicznie. Wybor wiec padl zupelnie w ciemno na "pizzocheri", ktore okazaly sie szarymi robionymi na miejscu dlugimi kluskami podanymi z duuuza iloscia tlustego (mniam) sera.

Secondo - i tu niespodzianka: mozna zjesc polente z trzema rodzajami grzybow. Jeden rodzaj spoczywa jako warstwa smazono-sosowa na kupce polenty, drugi to grzybek grillowany, trzeci rodzaj to smazone w glebokim tluszczu w panierce. Borowiki, mrozone, z Polska ;) slone, ale dobre.

Poprosilismy tez o wersje bez cebuli i czosnku. Pierwszego dania wybrac sie w ten sposob nie dalo, wiec wybor padl na talerz miejscowych wedlin, ktory przyszedl z podanym posrodku na kromce chleba kawalkiem sloniny - tak, sloniny! - ktora byla tak miekka i aromatyczna, ze gdy ja wchlonalem pozbylem sie wszelkich uprzedzen. Wlochom trzeba wierzyc w temacie jedzenia, nawet gdy podaja slonine (czasem zarzucaja ja np na pizza bianca tez). Na drugie danie byla klasyka: filetto di manzo - stek wolowy w sosie z masa ziarenek pieprzu, ktore sie malowniczo i pieprznie rozgryzaly...

Gdy zamawialismy deser, la mamma zapytala sie czy deser tez chcemy bez cebuli i czosnku... i ze jakby co, to taki sie znajdzie. Wybralismy klasyke: panna cotta con frutti di bosco (z owocami lesnymi) i ananas. Pan kot byl jak trzeba (w wolnym tlumaczeniu chodzi o "gotowana smietane") i wychodzac z knajpy olsnilo nas, ze to cos najbardziej jest zblizone do domowej wersji ptasiego mleczka...

Aha - jako secondo mozna sobie bylo zamowic takze cieleca kosc z miesem (stinco), ale takie kosci, choc w wesji swinskiej, sa do kupienia we Wloszech przed Bozym Narodzeniem w wersji paczkowanej i gotowej do zjedzenia... cosmy uprzednio uczynili :)