Sunday, January 25, 2009

Jeszcze o Josefstrasse - smaki z Ischii


Aha, aha... a po marokańskim obiedzie poszliśmy do pasticerii na rogu Gazometro i Josfstrasse. Prawie prawdziwa włoska cukiernia. Po drodze zastanawialiśmy się jakie to włoskie ciastka są tak fajnie wypełnione kremem. Ja stawiałem na cannoli siciliani, ale ciastkiem marzeń naszej wycieczki okazała się aragosta - ciastko mające łuszczącą się skórkę z listków ciasta francuskiego, przypominające odwłok homara. W pasticerii było jedno i drugie, oraz masa innych "pasticini". Zamówiliśmy do kawy kilka homarów, choć ja i tak uparłem się przy cannoli - zapomniałem, że do masy dodaje się kandyzowne kawałki anyżu - ech :) 


Update: okazuje się, że cukiernia nazywa się od nazwiska wlaściciela - Caredda - a sam ów proprietario pochodzi z cudownej wyspy Ischia. I wszystko jasne - to na Ischii pierwszy raz w życiu jadlem aragoste! 


Thursday, January 22, 2009

Meksykanskie zwiedzanie Konstanz

Pomiędzy Niemcami, Szwajcarią i Austrią znajduje się jezioro Bodeńskie, nad brzegami którego największym miastem - po stronie niemieckiej - jest Konstanz. Moj kolega Andrea zdradził mi wielką tajemnicę tego miasta: "C'e un ristorante messicano... Si mangia veramente bene, porzioni sono abbondanti...". Ech. Pewnego pięknego dnia postanowił to nam udowodnić i na pokładzie niebieskiego volvo pomknęliśmy w kierunku wielkiego jeziora. 

Na placu Rybnym (Am Fischmarkt) znajduje się restauracja Latinos. Do "meksykańskosci" jedzenia podchodziłem z pewną taką nieśmiałościa. W sobotni wieczór miejsce okazało się pełne (mieliśmy zarezerwowany stolik, uff...), zaś karta dań w sumie budziła zaufanie: burritos,  fajitas oraz różne dania typu tex-mex: steki, krewetki. Zaczęliśmy od mieszanego antipasto: quesadillas, mikro-burritos, gotowana kukurydza, guacamole (nie przekombinowane - prawie sa
mo awokado) i frijoles - smażona pasta z czerwonej fasolki. 

Do picia - spore mojito (nazywało się XXL, ale nie przesadzajmy ;) - przypominało mi miętową herbate z marokańskiego baru na Josefstrasse, ale zawierało w odróżnieniu od niej uczciwą ilość rumu i lodu. 

Gdy czekaliśmy na danie główne, pojawiła się ekipa z obsługi roznoszaca tequile. Krótkie szkolenie dla Wiktorii, przyzwyczajonej bardziej do kozackich metod picia: sól, stakanczik, cytryna... Przyjemnym zaskoczeniem na koniec było to, że tequila nie znalazla się w rachunku (gospodarze mówią: w Szwajcarii coś gratis by się za nic nie pojawiło..). 

I wjechało danie główne: na naszym stoliku wyladowało ogroooomne burrito z wołowiną w środku, gruby solidny stek oraz wielkie krewetki w ostrym sosie pomidorowym. Dodatkowo były tortille, ale dania były tak duże, że nie mieliśmy siły nimi zagryzać. Ja poszedłem na całość - zamówiłem jednocześnie "surf and turf": równie wielki stek uzupełniony krewetkami oraz smażonymi ziemniakami (patrz: mare-monti). Uuffff... Na deser nie mieliśmy już siły. Bardzo dobre miejsce do jedzenia. Howgh. 


Sunday, January 18, 2009

Zurich, Josefstrasse...


Jakis czas temu moja filipińska koleżanka Cathy powiedziała, że jej ulubionym miejscem na poszukiwania jedzeniowe w Zurichu jest Josefstrasse. Jest to nieco zapyziała uliczka za Hautbahnhoffem, ale wiele w niej "etnicznych" sklepów i restauracyjek. Powtarzałem opowieść Cathy moim polskim znajomym, aż postanowiliśmy raz wyruszyć na eksplorację sami...

Głód obiadowy zastał nas w okolicy uliczki Gasometerstrasse gdzie mieści się marokańska jedzeniownio-herbaciarnia "Maison Blunt". Charakter "maghrebowy" podkreślają niskie stoliki z kolorowymi sofami w jednej z dwu sal. W drugiej są normalne stoły. Karta dań zawiera spory wybór specjałów północnoafrykańskich - ujęło mnie od razu to, że zawierała kilka zestawów śniadaniowych, a śniadania serwowane są do godziny 16. Jeśli zaś chce się zjeść obiad - jest spory wybór, w szczególności kilka różnych "mezzeplatte" czyli zestawów od 4 do 12 przystawek w glinianych miseczkach. Na pięć osób zdecydowaliśmy się na zestaw 12 (prawie jak na wigilę), który okazał się w sam raz. W zestawie były dwa rodzaje smażonych pierożków (z serem i ze szpinakiem), dwa rodzaje falafela, humus, jogurt, sos jak tzatziki, sos "jak ryba po grecku, ale bez ryby", coś jak pasta rybna z sera feta (ale bez ryby...), malutkie sajgonki, oliwki, oraz sałatka "tabule" na temat której dysktowaliśmy czy zawiera kolendrę (uff, chyba nie: kasza, mięta, pietruszka, cebula)... Do tego chleb - taki jak "pide" z tureckiego sklepu, który mi ratował życie w bezchlebowym UK - oraz miejscowy chleb szwajcarski: ciemny i ciężki. 

Do picia - herbata ze swieżych liści mięty - coś co pamietam jako aromat ogródka moich rodziców - z czasów gdy wszystkie weekendy spędzało się na działce. Herbata posłodzona już na wstępie, dodatkowo można sobie dosłodzic cukrem albo miodem a volonta... ufff. 

Bardzo lubię obiady składające się z samych przystawek... dlatego Maison Blunt wspominam bardzo dobrze. 

Monday, January 5, 2009

Warszawa da sie lubic...

Żeby nie było, że w Warszawie jest źle – idziemy sobie od strony placu Trzech Krzyży, zastanawiając się co przekąsic i wychodzi nam naprzeciw piekarnia – z długą witryną za którą rysuje się równie długa lada z wypiekami słodkimi i słonymi a także tak samo długa kolejka. Na końcu kolejki jest kasa, za nią stanowisko do przygotowania naleśników – miejscowe specjały można zjeść od razu siedząc na stołku barowym i wyglądając na ulicę. Na ścianie dyplom czeladniczy oraz dyplom ukończenia szkoły podoficerskiej. Na drugiej ścianie – monitor pokazujący pracę przy wypiekach oraz wmurowany dla ozdoby front żeliwnego pieca z napisem „Unser taeglich Brott gib uns heute...“. Fajno jest.

Stajemy więc w kolejce. Przed nami typowy hiperaktywny warszawski młodzian konsultuje z kolegą przez komórke swoje położenie. „Mariusz, jestem w kolejce w piekarni, gdzie? Naprzeciw Polskiej Agencji Prasowej, nie wiem jaka to ulica...“. Tymczasem zza nas, z końca kolejki odzywa się głos, znany z felietonów Wiecha jako sznaps-baryton: „To ulyca Mysia jest... Najkrótsza ulyca w Stolycy, tylko osiem numerów... Państwo jak będą w Wielkiej Grze to niech zapamiętają – najkrótsza ulyca w Warszawie, to Mysia, bo tu mysza biegła bo taką krótka nore miała... tylko osiem numerów tu jest, najkrótsza ulyca... Państwo wiecie, Nowy Rok niedługo, to musiałem troche już dziś wypić, państwo rozumiecie... “. Gdy samozwańczy przewodnik turystyczny i jednocześnie kolejne wcienie Walerego Wątróbki kończy swój monolog, młodzian z ADHD dopada do lady i woła o „precel berliński“. My zaś mamy chwilę na decyzję: robi się obiadowo, więc pada na pasztecik z grzybami, rogalik z zapieczonym kawałkiem szynki oraz bułkę z nadzieniem mięsno gryczanym. Do tego naleśnik z białym serem i szpinakiem oraz dwa tymbarki. Obiad jak trzeba – naleśnik jest duży, ser w nim dobry. Paszteciki OK, wygrywa ten z szynką, grzybowy też jest smaczny, gryczano-mięsny trzeba ostro popijać, bo nadzienie suche.

Po tak poważnym obiedzie można już smiało iść w kierunku ulicy Szpitalnej, gdzie pod numerem 8, od dziesiątek lat mieści się sklep Wedlowski i pijalnia czekolady. Już przed wojną nazywano go „staroświeckim sklepem“, Jan Wedel rozpisał konkurs na opowiadanie o nim, rezultaty wydano w formie książki. Folder ze zdjęciami i wzorami okolicznościowych witryn staroświeckiego sklepu z lat 30-tych leży gdzieś w pamiątkach przechowywanych przez moją rodzinę. Jedno z nielicznych miejsc, gdzie pozostał cień przedwojennej świetności Warszawy. Czekolada w niezbyt tania, ale naprawdę dobra – pijalnia ze Szpitalnej została w ostatnich latach sklonowana w sieć „czekoladowni“ – jedną widziałem na Okęciu, inną w Krakowie. Jedna rzecz mnie tylko zdziwiła – zawsze wydawało mi się, że przedwojenne logo Wedla to murzyn galopujący na zebrze – tymczasem zebrę nad kamienicą na Szpitalnej ujeżdża jakiś ewidentny białas... Może to Bambo co się wybielił? I zagadka – jaką czekoladę zamówiłem? : )

Jedzenie sieciowe...

Istnieje coś takiego jak „sieci restauracji“, gdzie stosujac franchising właściciel dostosowuje się do standardów zaoferowanych przez licencjodawcę. Działa to zazwyczaj nieźle, gdyż zarabia zazwyczaj i dawca pomysłu i wykonawca oraz klienci, którzy wiedzą jakich atrakcji się spodziewać. Działają tak takie wynalazki jak McDonald, KFC, powstają tak też sieci „lepsze“.

Z późnych czasów studenckich pamiętałem, że nieźle działał w ten sposób polski Sphinx. Swego czasu uważałem, że to restauracja za dobra, by mogła pojawić się w Warszawie, ale stało się – i od kilku dobrych lat można pochłaniać uroki tej „lepszej kebabowni“ także w kilku miejscach w Stolycy. Pierwszym z nich był były Hortex na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Moi warszawscy znajomi z łezką w oku wspominają gdy jako dzieci rodzice zabierali ich na lody i galaretki serwowane przez panie głęboko osadzone w realiach poźnego Gierka – sam również posmakowałem raz czy dwa tych specjałów, gdy Hortex był już reliktem z czasów słusznie upadłych. Na tym to miejscu pojawił się pierwszy stoliczny Sphinx i tu udałem się gdy mój poziom niepokoju somatycznego wywołanego tym, że dawno nie jadłem dopadł mnie w okolicy Nowego Światu i Świętokrzyskiej.
Niby wszystko wygląda jak kilka lat temu... Kelnerzy – umundurowane jednakowo studenciaki wstukujące zamówienie w komputer, dyndające nad głową lampy z tykw, stłoczone stoliki, starannie wydrukowane menu... ale... ech, nie lubię narzekać... Później nie było już to samo. Kelner podawał nieodłączną niegdyś pustą w środku bułkę - albo o niej zapominał. Zadał pytanie „jaki ma być stek“ ale stek przyszedł taki jak przyszedł – usmażony na amen. „Kebab“ przypominał dużo bardziej kotlet mielony i smakował takoż samo. Sosy – podawane niegdyś od razu – tym razem przyszły jako „musztarda po obiedzie“ bo znów – kielner zoptymalizował sobie ich przynoszenie robiąc to od razu do czterech stolików, co wypadło już pod koniec mojego steka. Dlatego też, choć w Polsce zazwyczaj tego nie robię, zoptymalizował mu się troche napiwek...

Najwyraźniej Sphinx „hortexowski“ spoczął na laurach – jak powinny działać restauracje sieciowe można się uczyc choćby od bułgarskich restauracji Happy Grill – lubie je bardzo za sałatki (choć Bułgarzy tak czy owak to sałatkowi mistrzowie świata), kolorowe magazyny w cyrylicy podawane przy czekaniu na danie, oraz – zupełnie odwrotnie niż w Sphinxie : ) – umundurowane w kwieciste bluzki kelnerki... Oooo... albo nawet we Wloszech – taka l’Insalatta Ricca. To jest niezawodna siec!