Sunday, August 30, 2009

Gazpacho caserno



Zachęcony twórczością gazpachową Hansruediego, postanowiłem sam wykonać taki hiszpański chłodnik. Kupiłem sobie po to nawet mikser. Przepis jakiego używałem wczoraj i dziś jest mniej-więcej taki:

  • 3-4 dojrzałe pomidory
  • 1 nieduża cebula
  • kolorowa papryka
  • pół długiego ogórka
  • ząbek czosnku
  • kostki lodu do schłodzenia
  • oraz magic ingredient z Polski: woda od ogórków kiszonych
Kroi się wszystko na kostki, wrzuca do miksera i bzzzz.... Eksperymentowałem z dodawaniem tabasco - bardzo OK oraz bazylii - trochę ginie w natłoku dobroci warzywnej. I tak jak Hansruedi - trudno się powstrzymac przed powiedzeniem "Aaaaaaa
ahhh... jakie to dobre i zdrowe!!" :)) 

Friday, August 21, 2009

Gazpacho all'Hansruedi


What can you see from behind your laptop on Friday afternoon...

Allora, come si fa il gazpacho swizzero:

1. Pour the content of a Migros gazpacho bag (3.50 CHF apiece) into a 1 lt beaker
2. Add decent amount of Worchestershire sauce
3. Add decent amount of tabasco
4. Add decent amount of lemon juce from the plastic bottle
5. (Achtung!) Fill up the beaker with Migros tomato juice.
6. Say magic words: "Aaaa...it's so sane..." :)

And drink straight away from the beaker.
Zum wohl!

Wednesday, August 12, 2009

Granita giallo-rossa

W Rzymie trudno o dobrą granitę. Ta właściwa jest ponoć z Sycylii - sprytnie zmrożony w grudki sok owocowy.

Wszedłem sobie do jednej z najbardziej znanych rzymskich lodziarni - Giolitti, ale napchany już byłem pysznymi lodami z pobliskiej via Maddalena. W Giolitti zdecydowałem się więc na granite - podawaną w plastikowych przejrzystyck kubeczkach. Była smaczna i naprawdę owocowa. Poprosiłem o dwie warstwy - czerwony pomarańcz i mango - taką miałem ochotę. Gelataio (a wlaściwie granitaio) przyjrzał się z uznaniem efektowi swojej pracy i stwierdził: "giallo-rosso!!". Żółto-czerwony to kolory AS Roma i w sumie całego miasta... To była najbardziej rzymska granita jaką można sobie wyobrazić.

Saturday, July 4, 2009

Hinduski Titlis


Wybraliśmy się dziś z rodziną Gawronów na Titlis - górę kawałek od Luzerny, na którą można wjechać na 3050 m.n.p.m. kręcącą się dookoła kolejką gondolową. Jest takich miejsc w Szwajcarii kilka - każda z nich to możliwość zasmakowania Alp i alpejskich widoków bez wylewania potu przy wspinaczce pod górę. Co zdziwiło mnie na Titlisie - to ogromna przewaga turystów azjatyckich - Japończycy, Chińczycy, Filipińczycy, Hindusi... Czułem się niemal jak na konferencji bioinformatycznej w Ameryce :) Widać Titlis jest ważnym punktem w ich opasłych przewodnikach "Guide to Europe". Na dodatek można na lodowcu pojeździć na sankach i ulepić bałwana- w samym środku lata! Na Titlisie są takie atrakcje jak instant noodles, pozowane zdjęcia rodzinne w kostiumach szwajcarskich bauerów z alpenhornami i harmoszka - reklamowane przez gwiazdy Bollywood i telewizji północnokoreańskiej, napisy w kilku podstawowych językach azjatyckich, reklamy indyjskich firm produkujących żelazka i grzejniki, etc... Wyjątkowo dużo było turystów hinduskich - wycieczkami, rodzinami, w sari, w dresach, w wełnianych czapkach i rękawiczkach czasem (5C na szczycie). Na stacji przesiadkowej kolejki była wielka tablica: "Restaurat - Indian organized groups only!!" a zza drzwi dochodził zapach zbliżony do curry. Przy dolnej stacji na poczesnym miejscu była zaś przyczepa sprzedająca somosy i bhaji's - być może najdroższe na świecie :) Kupiłem tam sobie za 3 franki "indianska herbatke" z imbirem, przyprawami, mlekiem i miodem - ale gdzie jej do tej, którą robił dla mnie w Manchesterze mój przyjaciel Sonal... 
Największą atrakcją dla hinduskich wycieczek było jednak dwu niebieskookich blond angelini: mój chrześniak Atanazy i jego półtorarczony brat Klemens - Hindusi im robili dziesiątki zdjęć - jedna z pań krzyczała frenetycznie do swojego męża: "look at this baby, Szimsziu, look at this baby!!" 

Thursday, June 11, 2009

Mango pickles... chyba jestem uzalezniony.


Wczoraj w sklepie hinduskim sprzedawczyni pytala mnie czy zdaje sobie sprawe co kupuje. Tak - konserwa z mango z dziko ostrymi przyprawami to jest to. Coraz mniej wyobrazam sobie bez niej kielbase, kanapki z miesem, a nawet wlasnego wypieku pizze. Musztarda, tabasco, pepperoncino w proszku - moga sie schowac.

Monday, May 18, 2009

San Diego do Tucson


Rano po solidnym śniadaniu u Chrisa i Kathrin wyruszyłem z San Diego w stronę Arizony. Zatrzymałem się najpierw w Mission Valley - miejscu gdzie znajduje się Mission San Diego - najstarszy (od 1776) kościół w południowej Kalifornii. Msza w południe była odprawiana bardzo podniośle, z pięknie śpiewającym chórem, a wnętrze bazyliki misyjnej zupełnie nie przypomina kościołów znanych z Europy. Z zewnątrz też - styl "kolonialny". Do tego dwa ogródki-chiostro, małe muzeum i szkoła parafialna. 
Później przejechałem przez góry oddzielające San Diego od pustyni i od El Centro i Hotville zaczęła się pustynia, która później ciągneła się w różnych odmianach do samego Tucson. Najpierw górskie krzaki, później koło wjazdu do  Yumy kawałek pustyni piaszczystej, od Arizony zdecydowanie najwięcej jest kaktusów. Jazda po pustyni jest całkiem przyjemna - klimatyzacja, meksykańskie radio, litrowy kubeł coli z lodem - nie wziąłem tylko okularów przeciwsłonecznych - kupiłem dopiero jedne na postoju w Casa Grande. Na szczęście jechałem na wschód i słońca nie miałem z przodu. Tak czy owak, wskaźnik temperatury zewnętrznej w aucie sięgał 109F, czyli 42,7 naszych stopni. Ufff jak gorąco!

Sunday, May 17, 2009

San Diego, La Jolla...

Wiem już jakie są przyjemności życia w południowej Kaliforni. W San Diego wybrałem się do parku Sea World, gdzie można oglądać znane chyba kazdemu z nas z telewizji pokazy treningu delfinów i orek. Na żywo jest to naprawdę niezwykłe widowisko, wyreżyserowane tak aby po pół godzinie skakania morskich zwierzaków przezyć można prawdziwe katharsis. Poza tym to naprawdę mądre stwory... Aha -
 i oglądałem foki pływające na wolności i wylegujące się 200 metrów od centrum La Jolla. 
Z Kathrin, Chrisem i Mike'm byliśmy po solidnej grze w siatkówke w "prawdziwym" meksykańskim barze. Znow burrito - tym razem z krewetkami i taco z ryba. Swieżo usmażone nachos i masa ostrego sosu... mniam! Do picia - meksykańskie piwo z limonka. 
Dziś z kolei byliśmy "męską wyprawą" w pięciu w Cabrillo National Monument - punkcie widokowym na półwyspie, z którego widać Coronado Island i prawie całe San Diego. Gdy zjedzie się na dół do oceanu, obserować można "tidal pools" czyli kałuże pozostałe po odpływie, w których biegają kraby i inne zwierzaki. Widzieliśmy też wędkarza, który przez pomyłkę złowił sporą languste. 
Po południu wpadliśmy po Kathrin do jej sobotniej szkoły niemieckiej na zakończenie roku - po wierszykach o "meine Heimat" i rozdaniu świadectw było Leberkase z czerwona kapusta i Schwarzwalder Torte :) Jutro wyruszam do Arizony... 10:30 do Yumy. 

Thursday, May 14, 2009

Dzień burrito



Wczoraj zaczałem wycieczkę po Kaliforni. Z lotniska w Los Angeles przejechałem do przyjaciół w La Jolla, przedmieściu uniwersyteckim San Diego. W Kaliforni fajnie jest - na miejscowo właściwy sposób - trochę jak we Włoszech - ciepły klimat, ciekawe jedzenie, ludzie wyluzowani. W wypożyczalni pierwszy raz dostałem auto gorsze od mojego własnego - po przejechaniu się Chevy Cobaltem uważam, że powinno się eksportować do Kaliforni Skodę Fabię - w wersji z automatyczną skrzynią biegów. Poza tym był to dzień burrito - zacząłem od prostego mega-burrito w Taco Bell (zachodzę w głowę, dlaczego skasowano nieliczne TB w Polsce, np. na Placu Bankowym w Wwie...), później u przyjaciół w La Jolla dostałem burrito z kiełbasą i masą jajeczną produkcji gospodarza. Do tego lekkie piwo Sierra Nevada. 

LJ jest chyba jednym z nielicznych miejsc w Stanach, gdzie można zobaczyć ludzi noszących siatki z zakupami do domu - są to zagraniczni studenci i doktoranci, którzy nie mogą się nauczyć, ze do spożywczaka jeździ sie samochodem... Rano na sniadanie było typowo amerykańsko - bagels i wieeelka kawa. Mogłem sobie dalej odespać i wybrać się na plażę, sluchajac meksykanskiego radia z Tijuany... Quiero regresar para besar tus labras rojas... lalalala...mi corazon... lalala... i tak w kółko radośnie :) 

Tuesday, May 5, 2009

Weekend majowy...

W celu przetestowania nowego srodka transportu i przewietrzenia jego stu czterdziestu koni, udalismy sie piecioosobowa ekipa na poludnie. Tunel sw Gotarda mial tego dnia taka wlasnosc, ze po jego polnocnej stronie lalo jak z cebra, a po przejechaniu 17km tunelem na poludnie - swiecilo slonce. Pod wieczor gdysmy wracali - odwrotnie. Tak wiec pojechac do krajow wloskojezycznych oplacalo sie dla samego slonca.

Juz w Ticino, przed Belinzona, odbilismy na Locarno, dalej zas przez granice szwajcarsko-wloska, wzdluz Lago Maggiore. Pierwsza wieksza miejscowoscia po wloskiej stronie jest Cannobio - i jest naprawde wloskie - nie rozczarowuje. Wjechalismy do niego w porze obiadowej i kierowalismy sie w kierunku jeziora, szukajac jedzenia. Instynkt nas nie mylil - na srodku promenady wzdluz wody znajduje sie rodzaj rynku z zestawem restauracji. Wybrana zostala tavola calda, z calodniowym wyszynkiem pizzy i pasty - nie najbardziej wyszukane miejsce na jedzenie, ale jak to we Wloszech, wystarczajaco dobre, zajete takze w duzej mierze przez ludnosc miejscowa. I tansze o jakies 50% niz 10km stad, w Szwajcarii... Stesknilem sie za wloskim jedzeniem bardzo - wiec opcje byly klasyczne - antipasto zlozone z miejscowych wedlin i pasta w roznych wersjach, do tego litr miejscowego czerwonego wina. Pozniej spacer wzdluz jeziora, lody i kawa - mmmm.... Po drodze miejscowe sanktuarium Sanctissima Pieta - nieduzy kosciolek, pod ktorym przechodzi uliczka (!) zas po jednej stronie jest krypta kosciola, a po drugiej - pod wejsciem do nawy - jest restauracja.

Wracajac zahaczylismy o Locarno - tez sympatyczne miejsce, ale czuc juz Szwajcarie, mimo, ze wloskojezyczna. Mozna posiedziec nad jeziorem, popatrzec na Alpy... che bello :)

Monday, April 6, 2009

Wiosnaaaaa!!


Celem zbadania, czy wiosna przyszła, odpaliliśmy ekipą rowery z wypożyczalni. W centrum Zurichu rowery można pobrać za darmo - zostawiając jedynie nieduży depozyt. I już można gnać wzdłuż jeziora: Bahnhofstrasse, Bellevue, północny brzeg i jesteśmy w Rapperswilu. Główną atrakcją tego miasteczka jest Muzeum Polskie na zamku - najbardziej skoncentrowny przyczółek polskiego patriotyzmu jaki zdarzyło mi się widzieć na świecie (no, może oprócz restauracji Jolly Inn w Chicago ;) ). Muzeum jest naprawde ciekawe - a z jego wieży rozciąga się piękny widok na Rapperswil i południe jeziora Zurichskiego. Tego dnia akurat na dokładkę była obecna pani malująca i wycinająca piękne pisanki.

W Rapperswilu zatankowaliśmy pizzę w pizzerii z sieci 10' - ciasto OK, obsługa mówiąca po włosku, całość pizzy - hmmm - na trójkę z plusem. Nikt nie chciał się przyznać, ze ma dość kręcenia na rowerze - więc przez most przejechaliśmy na południowy brzeg jeziora i wróciliśmy do Zurichu. 75km wycieczki rowerowej to całkiem nieźle jak na początek - myślałem, ze jezioro jest duuużo mniejsze. 

Squash


Nie chodzi o brytyjski syrop pseudo-owocowy (nazywany tam czasem sokiem). Chodzi o sport teniso-podobny, uprawiany w klatce :)

Dzieki urzejmości Lososia i jego kolegów zostałem wyciągniety pewnego wieczora, zeby w ten sport pograć. Do klatki wpuszcza sie dwie osoby, każda uzbrojona w rakietke. Gumowa piłeczka powinna sie odbijać od sciany, serwuje sie z wyznaczonego kwadratu, reszta zasad podobna lekko do tenisa - z tą roznicą, ze piłka wylatująca za wysoko lub w sufit - wychodzi na out. Najśmiejszniej jest gdy piłka odbija się pod kątem od ściany i trudno przewidzieć jej lot. Naprawdę mozna się zmeczyc - godzina squasha to ponoć dla troglodyty mojej wagi, ponad 1000 spalonych kalorii - czyli tyle ile spalilbym biegnąc przez godzinę 12km/h. Aż zaczalem namawiać na ten sport innych znajomych. A po półtoragodzinnym odbijaniu piłki od sciany można pójść na zasłużone piwo z lemoniadą (zwane tu panache)...

Monday, March 16, 2009

Sporty zimowe - cz2.

5. Łażenie w rakietach śnieżnych po górach. 
Śnieg po pachy, ale dzięki sprytnym "butom śnieżnym", prowadzący wycieczkę zapada się tylko po kolana, a idący za nim mają już mniej lub bardziej ubitą trasę. Gdy wydeptuje się swoją własną trasę w świeżym puchu... przepięknie. 

6. Łażenie w rakach po lodowcu. 
Robiłem to w sierpniu, na 2500 m n.p.m. Wszystko super - tylko trzeba tam wejść. Mogą się zdarzyć np. takie przygody jak noga która utknie w sniegu na skraju stumetrowego zjazdu w dół. Dobrze, ze kolega za mną złapał mnie za kołnierz i asekurował. Źle - bo wyciągając noge z dziury rozharatałem sobie rakiem spodnie (do wyrzucenia) i udo (tylko na 10cm i niezbyt głeboko). Aha - i można wpaść w szczeliny lodowca - dlatego jako najmniej doświadczony szedłem przodem, bo w razie czego fachowcy mieli mnie wyciągnąć. 

Sunday, March 8, 2009

Tendencyjny przegląd sportów zimowych i górskich, część 1.

Tym razem nie o jedzeniu :) Odkąd mieszkam blisko Alp, dużo więcej zdarza mi się uprawiać sportów zimowych i związanych z górami. Wcześniej robiłem tego bardzo mało - kilka z nich posmakowałem dopiero w Szwajcarii. Poniżej krótki przegląd tego co robiłem w tej dziedzinie przez ostatni rok. 

1. Narty. 
Gdy pierwszy raz zjechałem od górnej stacji kolejki gondolowej do dolnej po niebieskim szlaku - wyjąłem telefon i zapytałem się rodziców dlaczego nie wysłali mnie na narty gdy miałem 3 lata. Narty zjazdowe są boskie... Póki co jak dla mnie powinien być szeroki stok o małym nachyleniu, ale mam nadzieję, że powoli będę robił jakieś postępy. Sukcesów póki co niewiele - główny to trzykrotne zablokowanie wyciągu dla dzieci w Adelboden - "wyrwirączka" jest raczej dla lekkich osobników, a nie 90-kilogram
owych. Mam już swoje buty do nart, same narty wypożyczam (ok 50CHF za dzień wszedzie w Szwajcarii). Snowboard póki co mnie nie ciągnie. 

2. Łyżwy
Jak dla mnie - odkrycie po latach, choć rok temu jeździłem troche na ślizgawce w moim rodzinnym mieście. Lodowisko na Hallenstadion Oerlikon nie jest raczej jakieś nabite ludźmi.Bilet wstępu (bez limitów czasowych) kosztuje 6CHF, wypożyczenie łyżew drugie tyle. Mężczyźni dostają hokejowe, dziewczyny - figurówki. Obok trenują Zurich Lions tłukąc się kijami po obhełmionych głowach, albo panienki robiące układy tanczne na łyżwach. Stylowo zasuwam nie najpiękniej, ale bardzo mi się podoba. Czasem hamuję na bandzie lodowiska - ale po to ona jest :) Latem może odnowię znajomość z butami na rolkach. 

3. Sanki
Kilka tygodni temu wybraliśmy się ekipą na Pilatusa - gdzie trasa saneczkarska je
st na 6 kilometrów długa - można w dużej części wybrać wersję łatwiejszą  - z powolną i bardziej płynną jazdą i wersję wariacką - z większym nachyleniem stoku i większymi emocjami. Znów  - trzecioklasista nie ma problemów z hamowaniem, natomiast gdy ja wbijam pięty w śnieg, żeby zatrzymać rozpędzonego rumaka, to tumany śniegu unoszą się dobrze ponad moją głową - i nic się wtedy nie widzi. A po szczęśliwym zahamowaniu trzeba zetrzeć śnieg z twa
rzy :) 

4. Curling
Potrzebny jest tor lodowy z dziwną fakturą lodu - taką, że w zwykłych butach się nie da za mocno ślizgać. Do tego zestaw 20kilogramowych kamieni i miotła dla każdego zawodnika - a grają dwie czteroosobowe drużyny. Kamienie ciska się ślizgając się na jednej nodze zaopatrzonej w ślizgacz na podeszwie, podpierając się miotłą. Kamień ma doleciec do koła po drugiej stronie toru - koledzy z drużyny pomagają szczotkując lód miotełkami coby mniej tarcia było. Zabawna gra, troche dla emerytów - choć przy miotle można się też trochę zmęczyć. Wynajęcie toru na dwie godziny z pełnym sprzętem - 180 CHF. 


Wednesday, February 25, 2009

Najlepsza kolacja jaka dotad jadlem?

Adriano Mesa, Frossasco, provincia di Torino. 

Dania:

1. Zapach chleba i pizza bianca i grissini
2. Pre-antipasto: Jajka przepiórki z kawalkami miejscowej smazonej ryby
3. Antipasto: dorsz islandzki gotowany w niskiej temperaturze z oliwkami
4. Antipasto2: Sepia z karczochami
5. Primo: Tagliatelle con salsiccia e funghi (znaczy sie makaron, kiełbasa i grzyby)
6 Secondo: dzika kaczka (germano reale), pierś - pół surowa
7. Sery miejcowe - nalezy je jesc od najlagodniejszego do najbardziej dojrzalego - 7 kawałków
8. Sorbet jablkowy
9. Nalewka z tymianku
10. Pasticini - ciastka wielu rodzajow
11. Kawa. 

Ooooodjazd... grazie, Rafaelle! Si mangia bene in questo paese...

Sunday, January 25, 2009

Jeszcze o Josefstrasse - smaki z Ischii


Aha, aha... a po marokańskim obiedzie poszliśmy do pasticerii na rogu Gazometro i Josfstrasse. Prawie prawdziwa włoska cukiernia. Po drodze zastanawialiśmy się jakie to włoskie ciastka są tak fajnie wypełnione kremem. Ja stawiałem na cannoli siciliani, ale ciastkiem marzeń naszej wycieczki okazała się aragosta - ciastko mające łuszczącą się skórkę z listków ciasta francuskiego, przypominające odwłok homara. W pasticerii było jedno i drugie, oraz masa innych "pasticini". Zamówiliśmy do kawy kilka homarów, choć ja i tak uparłem się przy cannoli - zapomniałem, że do masy dodaje się kandyzowne kawałki anyżu - ech :) 


Update: okazuje się, że cukiernia nazywa się od nazwiska wlaściciela - Caredda - a sam ów proprietario pochodzi z cudownej wyspy Ischia. I wszystko jasne - to na Ischii pierwszy raz w życiu jadlem aragoste! 


Thursday, January 22, 2009

Meksykanskie zwiedzanie Konstanz

Pomiędzy Niemcami, Szwajcarią i Austrią znajduje się jezioro Bodeńskie, nad brzegami którego największym miastem - po stronie niemieckiej - jest Konstanz. Moj kolega Andrea zdradził mi wielką tajemnicę tego miasta: "C'e un ristorante messicano... Si mangia veramente bene, porzioni sono abbondanti...". Ech. Pewnego pięknego dnia postanowił to nam udowodnić i na pokładzie niebieskiego volvo pomknęliśmy w kierunku wielkiego jeziora. 

Na placu Rybnym (Am Fischmarkt) znajduje się restauracja Latinos. Do "meksykańskosci" jedzenia podchodziłem z pewną taką nieśmiałościa. W sobotni wieczór miejsce okazało się pełne (mieliśmy zarezerwowany stolik, uff...), zaś karta dań w sumie budziła zaufanie: burritos,  fajitas oraz różne dania typu tex-mex: steki, krewetki. Zaczęliśmy od mieszanego antipasto: quesadillas, mikro-burritos, gotowana kukurydza, guacamole (nie przekombinowane - prawie sa
mo awokado) i frijoles - smażona pasta z czerwonej fasolki. 

Do picia - spore mojito (nazywało się XXL, ale nie przesadzajmy ;) - przypominało mi miętową herbate z marokańskiego baru na Josefstrasse, ale zawierało w odróżnieniu od niej uczciwą ilość rumu i lodu. 

Gdy czekaliśmy na danie główne, pojawiła się ekipa z obsługi roznoszaca tequile. Krótkie szkolenie dla Wiktorii, przyzwyczajonej bardziej do kozackich metod picia: sól, stakanczik, cytryna... Przyjemnym zaskoczeniem na koniec było to, że tequila nie znalazla się w rachunku (gospodarze mówią: w Szwajcarii coś gratis by się za nic nie pojawiło..). 

I wjechało danie główne: na naszym stoliku wyladowało ogroooomne burrito z wołowiną w środku, gruby solidny stek oraz wielkie krewetki w ostrym sosie pomidorowym. Dodatkowo były tortille, ale dania były tak duże, że nie mieliśmy siły nimi zagryzać. Ja poszedłem na całość - zamówiłem jednocześnie "surf and turf": równie wielki stek uzupełniony krewetkami oraz smażonymi ziemniakami (patrz: mare-monti). Uuffff... Na deser nie mieliśmy już siły. Bardzo dobre miejsce do jedzenia. Howgh. 


Sunday, January 18, 2009

Zurich, Josefstrasse...


Jakis czas temu moja filipińska koleżanka Cathy powiedziała, że jej ulubionym miejscem na poszukiwania jedzeniowe w Zurichu jest Josefstrasse. Jest to nieco zapyziała uliczka za Hautbahnhoffem, ale wiele w niej "etnicznych" sklepów i restauracyjek. Powtarzałem opowieść Cathy moim polskim znajomym, aż postanowiliśmy raz wyruszyć na eksplorację sami...

Głód obiadowy zastał nas w okolicy uliczki Gasometerstrasse gdzie mieści się marokańska jedzeniownio-herbaciarnia "Maison Blunt". Charakter "maghrebowy" podkreślają niskie stoliki z kolorowymi sofami w jednej z dwu sal. W drugiej są normalne stoły. Karta dań zawiera spory wybór specjałów północnoafrykańskich - ujęło mnie od razu to, że zawierała kilka zestawów śniadaniowych, a śniadania serwowane są do godziny 16. Jeśli zaś chce się zjeść obiad - jest spory wybór, w szczególności kilka różnych "mezzeplatte" czyli zestawów od 4 do 12 przystawek w glinianych miseczkach. Na pięć osób zdecydowaliśmy się na zestaw 12 (prawie jak na wigilę), który okazał się w sam raz. W zestawie były dwa rodzaje smażonych pierożków (z serem i ze szpinakiem), dwa rodzaje falafela, humus, jogurt, sos jak tzatziki, sos "jak ryba po grecku, ale bez ryby", coś jak pasta rybna z sera feta (ale bez ryby...), malutkie sajgonki, oliwki, oraz sałatka "tabule" na temat której dysktowaliśmy czy zawiera kolendrę (uff, chyba nie: kasza, mięta, pietruszka, cebula)... Do tego chleb - taki jak "pide" z tureckiego sklepu, który mi ratował życie w bezchlebowym UK - oraz miejscowy chleb szwajcarski: ciemny i ciężki. 

Do picia - herbata ze swieżych liści mięty - coś co pamietam jako aromat ogródka moich rodziców - z czasów gdy wszystkie weekendy spędzało się na działce. Herbata posłodzona już na wstępie, dodatkowo można sobie dosłodzic cukrem albo miodem a volonta... ufff. 

Bardzo lubię obiady składające się z samych przystawek... dlatego Maison Blunt wspominam bardzo dobrze. 

Monday, January 5, 2009

Warszawa da sie lubic...

Żeby nie było, że w Warszawie jest źle – idziemy sobie od strony placu Trzech Krzyży, zastanawiając się co przekąsic i wychodzi nam naprzeciw piekarnia – z długą witryną za którą rysuje się równie długa lada z wypiekami słodkimi i słonymi a także tak samo długa kolejka. Na końcu kolejki jest kasa, za nią stanowisko do przygotowania naleśników – miejscowe specjały można zjeść od razu siedząc na stołku barowym i wyglądając na ulicę. Na ścianie dyplom czeladniczy oraz dyplom ukończenia szkoły podoficerskiej. Na drugiej ścianie – monitor pokazujący pracę przy wypiekach oraz wmurowany dla ozdoby front żeliwnego pieca z napisem „Unser taeglich Brott gib uns heute...“. Fajno jest.

Stajemy więc w kolejce. Przed nami typowy hiperaktywny warszawski młodzian konsultuje z kolegą przez komórke swoje położenie. „Mariusz, jestem w kolejce w piekarni, gdzie? Naprzeciw Polskiej Agencji Prasowej, nie wiem jaka to ulica...“. Tymczasem zza nas, z końca kolejki odzywa się głos, znany z felietonów Wiecha jako sznaps-baryton: „To ulyca Mysia jest... Najkrótsza ulyca w Stolycy, tylko osiem numerów... Państwo jak będą w Wielkiej Grze to niech zapamiętają – najkrótsza ulyca w Warszawie, to Mysia, bo tu mysza biegła bo taką krótka nore miała... tylko osiem numerów tu jest, najkrótsza ulyca... Państwo wiecie, Nowy Rok niedługo, to musiałem troche już dziś wypić, państwo rozumiecie... “. Gdy samozwańczy przewodnik turystyczny i jednocześnie kolejne wcienie Walerego Wątróbki kończy swój monolog, młodzian z ADHD dopada do lady i woła o „precel berliński“. My zaś mamy chwilę na decyzję: robi się obiadowo, więc pada na pasztecik z grzybami, rogalik z zapieczonym kawałkiem szynki oraz bułkę z nadzieniem mięsno gryczanym. Do tego naleśnik z białym serem i szpinakiem oraz dwa tymbarki. Obiad jak trzeba – naleśnik jest duży, ser w nim dobry. Paszteciki OK, wygrywa ten z szynką, grzybowy też jest smaczny, gryczano-mięsny trzeba ostro popijać, bo nadzienie suche.

Po tak poważnym obiedzie można już smiało iść w kierunku ulicy Szpitalnej, gdzie pod numerem 8, od dziesiątek lat mieści się sklep Wedlowski i pijalnia czekolady. Już przed wojną nazywano go „staroświeckim sklepem“, Jan Wedel rozpisał konkurs na opowiadanie o nim, rezultaty wydano w formie książki. Folder ze zdjęciami i wzorami okolicznościowych witryn staroświeckiego sklepu z lat 30-tych leży gdzieś w pamiątkach przechowywanych przez moją rodzinę. Jedno z nielicznych miejsc, gdzie pozostał cień przedwojennej świetności Warszawy. Czekolada w niezbyt tania, ale naprawdę dobra – pijalnia ze Szpitalnej została w ostatnich latach sklonowana w sieć „czekoladowni“ – jedną widziałem na Okęciu, inną w Krakowie. Jedna rzecz mnie tylko zdziwiła – zawsze wydawało mi się, że przedwojenne logo Wedla to murzyn galopujący na zebrze – tymczasem zebrę nad kamienicą na Szpitalnej ujeżdża jakiś ewidentny białas... Może to Bambo co się wybielił? I zagadka – jaką czekoladę zamówiłem? : )

Jedzenie sieciowe...

Istnieje coś takiego jak „sieci restauracji“, gdzie stosujac franchising właściciel dostosowuje się do standardów zaoferowanych przez licencjodawcę. Działa to zazwyczaj nieźle, gdyż zarabia zazwyczaj i dawca pomysłu i wykonawca oraz klienci, którzy wiedzą jakich atrakcji się spodziewać. Działają tak takie wynalazki jak McDonald, KFC, powstają tak też sieci „lepsze“.

Z późnych czasów studenckich pamiętałem, że nieźle działał w ten sposób polski Sphinx. Swego czasu uważałem, że to restauracja za dobra, by mogła pojawić się w Warszawie, ale stało się – i od kilku dobrych lat można pochłaniać uroki tej „lepszej kebabowni“ także w kilku miejscach w Stolycy. Pierwszym z nich był były Hortex na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Moi warszawscy znajomi z łezką w oku wspominają gdy jako dzieci rodzice zabierali ich na lody i galaretki serwowane przez panie głęboko osadzone w realiach poźnego Gierka – sam również posmakowałem raz czy dwa tych specjałów, gdy Hortex był już reliktem z czasów słusznie upadłych. Na tym to miejscu pojawił się pierwszy stoliczny Sphinx i tu udałem się gdy mój poziom niepokoju somatycznego wywołanego tym, że dawno nie jadłem dopadł mnie w okolicy Nowego Światu i Świętokrzyskiej.
Niby wszystko wygląda jak kilka lat temu... Kelnerzy – umundurowane jednakowo studenciaki wstukujące zamówienie w komputer, dyndające nad głową lampy z tykw, stłoczone stoliki, starannie wydrukowane menu... ale... ech, nie lubię narzekać... Później nie było już to samo. Kelner podawał nieodłączną niegdyś pustą w środku bułkę - albo o niej zapominał. Zadał pytanie „jaki ma być stek“ ale stek przyszedł taki jak przyszedł – usmażony na amen. „Kebab“ przypominał dużo bardziej kotlet mielony i smakował takoż samo. Sosy – podawane niegdyś od razu – tym razem przyszły jako „musztarda po obiedzie“ bo znów – kielner zoptymalizował sobie ich przynoszenie robiąc to od razu do czterech stolików, co wypadło już pod koniec mojego steka. Dlatego też, choć w Polsce zazwyczaj tego nie robię, zoptymalizował mu się troche napiwek...

Najwyraźniej Sphinx „hortexowski“ spoczął na laurach – jak powinny działać restauracje sieciowe można się uczyc choćby od bułgarskich restauracji Happy Grill – lubie je bardzo za sałatki (choć Bułgarzy tak czy owak to sałatkowi mistrzowie świata), kolorowe magazyny w cyrylicy podawane przy czekaniu na danie, oraz – zupełnie odwrotnie niż w Sphinxie : ) – umundurowane w kwieciste bluzki kelnerki... Oooo... albo nawet we Wloszech – taka l’Insalatta Ricca. To jest niezawodna siec!